Czas wojny- Potulice.

Wspomnienia p. Tadeusza Kaczmarczyka (zamieszkałego we Frący) Miałem 7 lat – byłem więźniem w Potulicach(…) Do obozu w Potulicach oprócz wysiedleńców trafiali także osoby, które nie podpisały niemieckiej listy narodowościowej, w przypadku Polaków III grupy – czyli Eingedeutsche, dezerterzy z Wermachtu, podejrzani o pomoc partyzantom, zbiegli jeńcy, przekraczający nielegalnie granicę Generalnego Gubernatorstwa, przestępcy kryminalni i ci skazani w ramach odpowiedzialności zbiorowej. – Jak dojechaliśmy na miejsce wszystkich nas wyładowano. Ustawili nas w rzędach. Z przodu, z boku i z tyłu szli Niemcy z karabinami. Przy starym obozie nie było bramy, ale było ogrodzenie. A przy nowej części była taka brama z prawdziwego zdarzenia, ogrodzenie, wieżyczki…Wśród zabudowań, które zobaczył mały chłopiec wyróżniała się kubatura pałacu i jakieś przybudówki, zabudowania klasztorne i bardzo długie baraki i inne budynki. Wszystko to wydawało się bardzo ponure, smutne i złe. Dookoła były wały, a na nich ogrodzenie z drutów kolczastych i wieże z wartownikami. W środku esesmani chodzili z dużymi psami. Psy strasznie szczekały… – Ciągle nas poganiano, ciągle słyszałem tylko: „Raus, raus”, albo „Schnell, schnell” . Jeden krzyk i płacz. Trzymałem się mamy…Po sprawdzeniu przez hitlerowców ewidencji przybyłych, wszystkie rodziny zostały rozdzielone. Jedną grupę stanowiły matki z małymi dziećmi lub same dzieci, osobną – mężczyźni i chłopcy uznani za zdolnych do pracy. Panowała zasada, że ludzi młodych, silnych, zdrowych wywożono do Niemiec na roboty przymusowe. Kobiety i dziewczęta – podlotki i panienki – kierowano zwykle na majątki niemieckich bauerów lub właścicieli dworów. – Mama, ja, mój brat Edek i siostra Irka trafiliśmy do długiego baraku. Dziś wiem, że miał on 100 m długości i 9 m szerokości. Wtedy, dla mnie, siedmioletniego chłopca, był po prostu bardzo długi. Przez jego środek biegł ganek, szeroki na jakieś 3 m, na który swobodnie mógł wjechać wóz z paszą, słomą, czy sianem. Tylko na tym ganku można było stanąć prosto, bo boki baraku były niskie, miały może jakiś metr wysokości, a ja chociaż byłem mały, tam już musiałem się pochylać i właziłem na swoje miejsce na czworakach. W związku z tym wyobrażałem sobie, że kiedyś po jednej i drugiej stronie tego ganku mogły być krowy, bo świnki to nie, bo to był taki dla krów, a ten ganek był ciągiem ułatwiającym ich futrowanie. Tak sobie wyobrażałem… – Leżeliśmy bezpośrednio na tym barłogu. Przykrywaliśmy się tym, co mieliśmy ze sobą. Brud i lęgnące się w nim robactwo, wszy i pluskwy, dokuczały nam bardzo. Obok nas była ze swoimi dziećmi pani Turowska, zamężna córka Tracza. To były takie fajne, fajne dzieci. Chłopaczek, taki gdzieś jak ja i jego młodsza siostrzyczka. W dzień bawiliśmy się razem. W nocy leżeliśmy obok siebie. Rano kiedyś się obudziłem i patrzę, że ich nie ma, i pytam, gdzie one są, a ona mówi, że ich już nie ma, że umarli. Że są w trupiarni. To tylko taki przykład pamiętam, dotyczący swoich z wioski.Przez prowizoryczny dach deszcz i śnieg moczyły ulokowanych w baraku ludzi. Jesień w pełni realizowała swoje pogodowe plany. Było coraz zimniej i coraz bardziej mokro. W czymś, co miało być piecem, nie można było palić. Coraz wcześniej robiło się ciemno, a barak nie miał okien. Światło wpadało jedynie przez kilka otworów w dachu. Zimą mrozy dochodziły czasem nawet do -30 stopni. Ludzie przymarzali do barłogu i do ścian.- Tam, w tym starym obozie, to ja tak dokładnie tego nie wiem jak długo byliśmy. Tego czasu, tego czasu nie pamiętam. Przypominam sobie te obiekty i to wszystko tam, co gdzie było, te druty kolczaste dookoła, ale tego okresu nie mogę sobie uchwycić, nie wiem tego… Nie wiem…(Cdn…)

Kaczmarczyk Tadeusz (1940 r.)

„Utracone dzieciństwo” Na początku roku szkolnego 2020/21, mimo trudnej sytuacji epidemicznej społeczność Szkoły Podstawowej w Kamionce: rodzice, dzieci i kadra nauczycielska, podjęli starania o nadanie imienia szkole. Przygotowano całą procedurę, harmonogramy, nawiązano wstępne kontakty ze środowiskami zewnętrznymi oraz rozpoczęto proces dokumentowania naszego zamierzenia. Chcielibyśmy nadać szkole imię „DZIECI POTULIC”. Nie jest to działanie przypadkowe. Pragniemy tak uczcić pamięć o setkach mieszkańców naszej gminy wywiezionych w czasie wojny ze swoich domów do obozu w Potulicach, a stamtąd często w inne miejsca: do Stuthoffu, Smukały, na Smalcówkę w Toruniu i na roboty do Niemiec lub do niemieckich bauerów w na ziemiach polskich. Potulice działały jak każdy obóz koncentracyjny, chociaż nie było tam krematoryjnych pieców. Dzieci, najsłabsze ogniwo w niemieckiej machinie eksterminacyjnej, umierały tam masowo, stąd nazwano obóz „umieralnią dzieci”. Wiele naszych rodzin pozostawiło na potulickim cmentarzu swoje potomstwo. My jesteśmy spadkobiercami tych, którzy doświadczeni traumą utraconego dzieciństwa wrócili tutaj, by rozpocząć życie od nowa. Spójrzmy, wśród naszych bliskich, znajomych przyjaciół, dorasta kolejne pokolenie, dzieci „wyrwanych z piekła do życia”. Imię naszej szkoły ma oddać im część, pamięć i szacunek. Ma być też nadzieją dla wszystkich z nami dzisiaj i w przyszłości, że zwycięża dobroć. Zaplanowaliśmy, że dzień nadania imienia może mieć miejsce 31 maja i byłby to nasz Dzień Patrona, by połączyć smutną przeszłość z radosnym Dniem Dziecka 1 czerwca. Naszym marzeniem jest, by się to udało…

Pałac w Potulicach (1910 r.)
Plan obozu w Potulicach.
W baraku.

Licznik odwiedzin: 34